Pierwsze otarcie się o geniusz to według mnie rok 1970 i album "Atom Heart Mother" z wbijającą w ziemię tytułową suitą, ale i z bardzo ważną dla mnie klimatyczną balladą Watersa "If". Ale ta płyta to nie tylko muzyka. Od niej zaczęła się bowiem seria niezwykłych okładek wydawnictw Floydów (później "Dark Side Of The Moon", "Wish You Were Here" i "The Wall" - te okładki stały się symbolami popkultury, ale wszystko zaczęło się od krowy). Następna płyta to niezłe "Meddle", ważne o tyle, że znalazło się tu jedno z najważniejszych dzieł zespołu - "Echoes". To jeden z tych utworów, w trakcie słuchania których możemy zapomnieć o całym świecie i doznać przeżyć wręcz mistycznych. Chyba już nigdy później Floydzi nie stworzyli takiego klimatu w pojedynczym utworze. Ale jest tu też nie mniej ważny "One Of These Days" z niewiarygodnym pochodem basowym - robi wrażenie zarówno wersja studyjna, jak i liczne wersje koncertowe. Do kolejnej płyty - "Obscured by Clouds" - mam zarzut taki, że to nie spójny album, a jedynie zbiór przyjemnych piosenek, co w przypadku Pink Floyd zdarzało się niezwykle rzadko. I choć nie brakuje tu ciekawych kompozycji (moja ulubiona to żywiołowy, instrumentalny kawałek "When You're In"), to najbardziej mierzi mnie, że większość z nich jest gwałtownie wyciszana w końcówce.
No i "Dark Side Of The Moon". Czy o tym albumie trzeba cokolwiek pisać? Chyba tylko tyle, że wyznaczył zupełnie nową epokę w działalności zespołu. Ja jednak wyżej stawiam wydany dwa lata później album "Wish You Were Here" - znacznie dojrzalszy i bardziej spójny. To pierwsze wydawnictwo Pink Floyd jakie poznałem, i być może dlatego nieco je idealizuję. Ale od lat nie potrafię dostrzec w płycie z 1975 roku ani jednego słabego punktu. Co innego z następnym albumem - "Animals". Choć wszystkich długich kompozycji ("Dogs", "Sheep" i "Pigs") słucha się świetnie, to ja czasem mam problemy z ich rozróżnieniem. Nie odpowiada mi też zmarginalizowanie roli klawiszy Wrighta (choć zagrał przepiękny wstęp do "Sheep") - muzyka jest tu nieco bardziej surowa niż na wcześniejszych wydawnictwach.
"The Wall". Nie mam słów, by opisać geniusz tego dwupłytowego albumu. Zawsze będę twierdził, że to jest najprawdziwsza płyta w historii rocka. Każdy, dosłownie każdy znajdzie w niej cząstkę siebie, jakąś prawdę o życiu. Przekonałem się o tym czytając felietony Tomka Beksińskiego i oglądając film Parkera "The Wall". A ten niezwykle celny i bardzo często przygnębiający zbiór przesłań został okraszony niezwykłą wręcz formą muzyczną. To ciekawe, że jako pojedyncze, odrębne piosenki bronią się tylko nieliczne kawałki z płyty wydanej w 1979 roku ("Hey You", "Another Brick In The Wall Part II" czy "Comfotably Numb"), a całość nie ma w zasadzie słabego punktu. Ale to chyba jeszcze lepiej świadczy o tym, że to najwybitniejszy koncept-album w historii rocka. Potem mamy cztery lata przerwy i wychodzi całkowicie zdominowany przez Watersa "The Final Cut", budzący zupełnie skrajne emocje, zarówno wśród fanów, jak i krytyków. Ja zaliczam się do grupy, stawiającej tę płytę bardzo wysoko w twórczości Pink Floyd. Jest to niejako kontynuacja poprzedniego albumu, można powiedzieć, że Waters muzycznie nie ruszył się przez ten czas ani o krok (wystarczy posłuchać kawałka "Your Possible Pasts" i kończącego go echa "closer closer closer" - czyż nie słyszeliśmy czegoś, brzmiącego niemal tak samo na płycie "The Wall"?). I mnie to wcale nie przeszkadza, bo Waters znów udowadnia, że jest niezwykle utalentowanym kompozytorem i autorem tekstów. A ja, który kocham jego cynicznie brzmiący i "śliniący się" wokal, nie mogłem tej płyty nie polubić. Co prawda mogą drażnić polityczne wycieczki ("Get Your Filthy Hands Off My Desert" czy "The Fletcher Memorial Home"), ale wszystko rekompensują takie kawałki jak mój ulubiony "The Post War Dream". Co ciekawe, za najsłabsze ogniwo "The Final Cut" uważam kompozycję "Not Now John" - jedyną, na którą widoczny wpływ miał David Gilmour. I bynajmniej nie dlatego, że gitarzysta zespołu wniósł tu coś negatywnego. Nie mogę znieść po prostu damskich chórków, które brzmią strasznie groteskowo, zwłaszcza przy wyśpiewywaniu słów "fuck all that". A jeśli ktoś nie jest do "The Final Cut" przekonany, to radzę posłuchać w nocy. Robi piorunujące wrażenie.
No i dwa pozostałe, nagrane już bez Watersa albumy. Nie będę się na ich temat rozpisywał, bo zmieniałem o nich zdanie już tysiąc razy. Generalnie myślę jednak, że gdyby z każdej z tych płyt wybrać kilka lepszych kompozycji, to powstałby jeden porządny album (dlatego w moim zestawieniu po jednym kawałku z każdej z nich). Od dawna też nie jestem w stanie zrozumieć fenomenu utworu "High Hopes". Gdybyśmy robili koszmarlistę Pink Floyd, ta piosenka znalazłaby się w jednym szeregu z takimi rzeczami jak "Seamus" czy "The Spanish Theme". No ale rzecz gustu.

I koncerty. Kto wie czy Floydzi to nie najwybitniejszy koncertowy zespół XX wieku? Zawsze żałowałem, że nigdy nie było mi dane (i pewnie nie będzie) znaleźć się na ich występie. To musiało być mistyczne przeżycie. No cóż, pozostają płyty koncertowe i wydawnictwa DVD. A trochę się tego nazbierało. Też największt sentyment mam do koncertowego wydawnictwa "Delicate Sound Of Thunder". Niedawno zresztą za pośrednictwem allegro nabyłem ten album na winylu za 12zł (słownie dwanaście)!
Wielu fanów Pink Floyd, zadają pytanie "Gilmour czy Waters"? Nie da się na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie. Ja powiem tak - jako człowieka i instumentalistę wolę Gilmoura, jako kompozytora i tekściarza - Watersa. Wdzięczny jestem, że się spotkali i stworzyli całe mnóstwo niezwykłej muzyki. Jednym słowem, dla mnie PF to największy ansambl wszech czasów.
Na koniec moje zestawienie.
1. If
2. Hey You
3. Comfortably Numb
4. Have A Cigar
5. Brain Damage
6. Nobody Home
7. Lost For Words
8. Wish You Were Here
9. Echoes
10. Julia Dream
11. The Post War Dream
12. Goodbye Cruel World
13. One Of The Few
14. When You're In
15. The Thin Ice
16. Atom Heart Mother Suite
17. On The Turning Away
18. Time
19. One Of These Days
20. Eclipse
I płyty.
1. The Wall
2. Wish You Were Here
3. The Final Cut
4. Atom Heart Mother
5. Meddle