Przez 3 dni umierałem...Od wtorku świat ciągle jest Muzyką a każda napotkana kobieta jest Nią. Nieważne czy Pip’e, Santą, Isabel, Clyde czy...Tori. Jest wszędzie. Omamia, zniewala, doprowadza do szaleństwa, a ja się temu z rozkoszą poddaję.
Warszawa przywitała mnie deszczem. Wyglądała zwyczajnie. Ludzie gdzieś się śpieszyli, Złote Tarasy wabiły architekturą a Pałac Kultury stał gdzie miał stać. Tylko ten napis na nim wyglądał dziś nieco inaczej: „Kongresowa”.
Czy już przed śmiercią pokonuje się wrota do raju? Ja je pokonałem tuż po 19.00-tej. Ludzie wyglądali raczej zwyczajnie, choć ich rozmowy już takie nie były. Głosy podniesione, wręcz podniecone. Przebiegła nawet taka malutka Tori Amos. Drobniutki rudzielec, uczesany i ubrani niemal identycznie jak Tori z okładki ostatniej płyty z kurą w ręku. Dziewczę kury nie miało (jak by przecież wyglądała z nią wśród publiczności???), ale i tak można było się prawie pomylić.
„Kongresowa” jest śliczna. Niewygodne krzesła, były niczym dyby podczas koncertu. Czerwonawo-purpurowe obicia, loże i lożunie – miejsce idealne na kongres LPR-u. Ale nie to było ważne – wzrok i tak był wlepiony w scenę. Kiedyż ona wyjdzie?
Wpierw wyszła nie Ona – ale pan Joshua. Wyszedł, zaśpiewał, zrobił zdjęcie publiczności i sobie poszedł. Taki prawie prawie Damien Rice
Minęła 21.00 a ja nadal umierałem. Siedziałem wręcz zdrętwiały w swoim foteliku, gdy nagle scena zrobiła się czerwona. Perkusja nadała rytm dla serca. Po raz kolejny zamarłem i...wrzasnąłem. Wyszła energicznie, pewnie, zdecydowanie: Santa - śliczniutka blondyneczka. Ciekawe co sobie pomyślał ów rudzielec, który teraz siedział kilka rzędów przede mną.
Zaczęła od „Body and Soul”. Sweet communion do pierwszych sekund. A ja nie klaskałem, nawet nie wiem w którym momencie porwała mnie dźwiękami „My Possie Can Do”.
Do przytomności doprowadza mnie „Uhuuuuu!!!” – tak to będzie „God”. Znów wrzasnąłem, tym razem już klaskałem jak opętany. Obok jakiś facet spojrzał na mnie jak na wariata. Co tam – przecież mnie nie zna i prawdopodobnie już nigdy się nie spotkamy. Minęło dopiero z 15 minut koncertu a ja już cały zlany potem. Na szczęście teraz „Dragon” – więc opadam na fotel. Odpływam...nie na długo. „ Secret Spell” oraz „You Can Bring Your Dog” znów wyrywają wręcz z fotela. Tori szaleje między fortepianem na keyboardem.
I ona ma zwichniętą rękę?
Ale cóż to? Znika. Ale nie głos. Tenże towarzyszu muzykom i światłu, które teraz szaleje nie tylko po scenie. „Professional Widow” – „Kongresowa” faluje, mój sąsiad stał się jak ja wariatem. Klaszcze, podryguje, nawet gwiżdże
Wraca Tori. Tak, tym razem już Tori. Znajomy Rudzielec. Rudzielec z widowni zaś wariacko podskakuje. „Big Wheel” porywa ludzi z miejsc. Zaraz później „Crucify”, ale wcześniej pada najważniejsze zdanie wieczoru: „I know where I am right now”. Tak może być tylko tutaj, w Polsce, w Warszawie.
Jeszcze tylko „Caught A Lite Sneeze”, jeszcze tylko przedstawienie zespołu i wybrzmiewa chyba najsłynniejszy wstępniak fortepianowy. „Cornflake Girl” – publiczność już wściekle ryczy. Gdy Tori Tori gra solo na fortepianie – ryk wraca. Szaleństwo, po którym wręcz konieczne jest właśnie takie „Bells For Her”. Znów odpływam i znów nie na długo. Wreszcie wycieczka na płytę „Venus” – „Glory of the 80-s”. Może będzie też „1000 oceans”? Umarłbym, który to już raz dziś?
Takie „umieranie” musi być cudowne. Na scenie coś miga, ludzie poginęli gdzieś w czerwonych fotelach. Widać tylko fortepian i Tori – słychać to samo. Kolejno „Winter”,
„Baker Baker”; „Putting The Damage On” (jakie to piekne).
Ludzie powiadają, ze w tej części koncertu ktoś ziewał. Jak można tak kłamać
Razem z „Black-Dove” wraca zespół. To jeden z piękniejszych momentów koncertu. Tori raz delikatna, raz drapieżna, raz gdzieś ginie a zaraz pełno jej na scenie. Znów umieram. Potem jeszcze groźnie zagrane i mrocznie zaśpiewane „Code Red” z nowej płyty i Tori jak wbiegła 2 godziny temu tak też i wybiegła.
Ludzie stoją, klaszczą, mają dziwne powykrzywiane twarze, mój sąsiad nawet podskakuje. Nie poznaję gościa, a taki było spokojny...Słychać wreszcie jakieś takty, tłum rozpoznaje w nich początek „Precious Things”. Tłum rusza pod scenę. Tłum wrzeszczy. Tłum pewnie wyniósł by Tori na rękach. Niepotrzebnie, bo za chwilę pojawia się sama. Znów jest pięknie.
Chwilo trwaj!!! Tori wracaj!!! Wróciła z „ Pancake” i „Hey jupiter”, które chyba zawsze kończy jej koncert. Opadłem. Ciągle oklaski. Światło jaskrawe oświetla ludzi. Kończy się umieranie? Nie, dopiero się zaczyna.
Minęły 3 dni umierania. Miałem wrócić do żywych. Na chwilę się udało. Udało się też skreślić tych klika słów. Jednak wspomnienia znów wracają. Znów umieram. Tak wygląda opętanie?
