wwas pisze: (...)szalenie pozytywnych (...) Rozumiem też, że może to być jeden z powodów, dla którego budzi u słoika instynktowną niechęć.
Rzeczywiście, jak zapewne już zauważyliście, jestem istotą dość ponurą, nie zmienia to jednak faktu, że na szczycie mojego topu wszech czasów jest tekst z optymistycznym przesłaniem. Co prawda jest to pieśń żałobna, jednocześnie to hymn pochwalny, kończący się gromkim zawołaniem-manifestem: „..i powleczem korowód smęcąc ujęte snem grody” i tak dalej i tak dalej dalej dalej. Mam wszak świadomość, że historia ta ma swój dalszy, gorzki ciąg, w którym „...piach ich pokrywa, jeszcze słychać śpiew i rżenie koni”, a potem brutalne wręcz „…jak ci co szli przez pustynię i ginęli w piasku, a nagrodzą cię…chłostą śmiechu”.
Na marginesie twórczości Anny Marii Jopek.
Gdy ruszyć chcesz w najdalszą z dróg,
Tam, gdzie nie sięga wzrok
Musisz wziąć oddech i zrobić pierwszy krok.
Choć w sercu lęk, nie cofaj się,
Tylko tak warto żyć.
W chmurach gdzieś lśni twój szczyt.
Odważ się i idź.
Świat kocha tych, co śmiało idą pod wiatr w nieznaną dal.
Króciutki tekst, którego największą zaletą jest nieregularność. Pełno w nim banalnych, napuszonych przesłań, komunalnych „prawd”, wątpliwych tez. Razi z miejsca łopatologiczny dydaktyzm zaserwowany tonem nieomal apodyktycznym. Oto sytuacja wyjściowa: mamy adresata utkanego wyłącznie z niepewności i lęków, oraz podmiot mówiący. Podmiot ów występuje w roli nauczyciela, mentora, mistrza, drogowskazu. Czy to za sprawą jego słów, czy też rzeczywiście taka jest natura adresata, trudno sobie wyobrazić, by odbiorcę nękały egzystencjalne fobie. Jego problemy scharakteryzowałbym raczej jako mniej lub bardziej przyziemne bolączki. Cały tekst w zamierzeniu ma dodawać odwagi, jest swoistym rozwinięciem powiedzenia „do odważnych świat należy”. Cóż, zapewne więc najsilniej przemawia do tych, którzy chcą władać światem. Zwraca uwagę niezamierzony komizm dwóch pierwszych wersów. Podstawowym skojarzeniem z „najdalszą drogą”, na którą może wyruszyć człowiek, jest perspektywa wędrówki ku transcendencji. Istnieją wszak inne, też długie drogi, ale te do niej się nie umywają. Miałżeby więc być ten tekst wprawką na wypadek spotkania „wielkiego nic”? Ależ skąd, okazuje się, że „najdalszą drogę” oznaczają cele, zamierzenia, może nawet marzenia. Niestety podawany przepis na ich realizację nieodparcie przywołuje natrętne pytanie, czy aby te marzenia nie są tylko obrazem kariery. Podmiot mówiący radzi, wręcz namolnie, rozkazująco: „weź oddech”, „zrób krok”, „nie cofaj się”, „odważ się”, „musisz”, idź”, przy czym to całe robienie pierwszego kroku, te lęki w sercu, te pobierane oddechy pochodzą rodem z kiepskiej literatury albo sekretnych dzienniczków (ledwo)nastolatek, gdzie zapisuje się wszelkie przydatne mądrości życiowe. Złe przeczucia się sprawdzają: otóż cel jest jak najbardziej namacalny, co prawda ukazuje się w chmurach, ale jest to lśniący, piękny, idealny, ale jakże materialny szczyt. Zamiast konsekracji celebracja. Tymczasem przewodnik stwierdza kategorycznie, jak warto żyć. Nie ma miejsca dla tchórzy, wątpiących, snujących się po obrzeżach rzeczywistości. Trzeba przebojowo łapać świat za rogi, na pohybel przeciwnościom. Tylko takim świat się odwdzięcza, tylko tacy są w cenie, tylko takich świat kocha. Nieustraszonych śmiałków.
Jeżeli chcesz przyniosę ci
Na piasku napisany list
Ostatnią kroplą krwi.
Jeżeli chcesz ze wspomnień stu
Uplotę bukiet w kształcie łzy
I złożę u twych stóp.
Tylko nie każ mi
Czekać na cud
O jeden dzień dłużej.
Jeżeli chcesz nauczę cię
Na pamięć dwóch niezwykłych słów
Byś wreszcie szepnął je.
A jeśli chcesz zniknę jak deszcz
W dalekich siwych włosach drzew
I nie odnajdziesz mnie.
Tylko nie każ mi
Czekać na cud
O jeden dzień dłużej.
Każdy dzień wycisza nas,
Usypia nas, oddala nas.
Czas jak śnieg poniesie nas,
Zasypie nas, zapomni nas.
Do dziś wydawało mi się, że tekst ten jest intymnym studium rozstania kochanków. Porównywałem go do „Samby przed rozstaniem” Kofty. Cóż tu mamy na pierwszy rzut oka? Ona błaga Go, wręcz żebrze o odrobinę czułości, przecież łączą ich wspomnienia, wśród których jest co najmniej sto pięknych. Może ta „ostatnia kropla krwi” jest krewną analizowanego wcześniej „w sercu lęku”, ale w jakże innym otoczeniu występuje. Podmiot liryczny – bo tak odważę się nazwać – obiecuje coś, co przecież jest niemożliwe. List napisany ostatnią kroplą krwi (a jakże! od razu przychodzi na myśl tragiczny koniec Siergieja Jesienina), nawet spisany na piasku, to jeszcze da się wykonać. Ale przecież tak kruchy „papier”, w który tym bardziej szybko wsiąka ten specyficzny „atrament” nie może zostać w żaden sposób dostarczony, trudniej jest przenieść list na piasku od lśniących szczytów gór. Ona jednak ma wiarę, która piasek przenosi. Wiara ta potrafi zmaterializować wspomnienia, mimo że ułożone w kształt łzy, nie wątpię, że szczęścia. Minionego, tak jak przemijają kwiaty w bukietach – i stąd, myślę, ta łza. Ona obiecuje mu więc cuda. Bo sama czeka na cud. Teraz pojawiają się kluczowe stwierdzenia, które przewartościowały moje spojrzenie na ten tekst. Ona wyczekuje, aż On powie jej dwa niezwykłe słowa. Nie łudzę się, wcale nie jest tak, że Ona chce Go ich nauczyć, jeśli tylko On zechce. To jest jej pragnienie. Jak długo czeka? Wygląda na to, że od zawsze, bo skoro ma Go ich nauczyć na pamięć, to znaczy, że ich nie zna, albo co najmniej zapomniał. Nie, nigdy ich nie użył, skoro Ona tak tęskni, by wreszcie je wypowiedział. A więc nie jest to obraz rozstania, to historia miłości niemożliwej, jednostronnej(?), Ona jest jak Tytanik próbujący skruszyć górę lodową jego niewyrażonych uczuć; a może ich braku (gdzieś coś takiego ostatnio oglądałem, a dawno temu czytałem). W swych namiętnościach Ona zatraca się na tyle, że wyznaje gotowość poświęcenia, odejścia, rozpłynięcia się, byle tylko dał jej tę maleńką chwilę szczęścia wyrażoną w dwóch słowach. W obrazie zniknięcia deszczem, drzewem jest jakaś dziwna, panteistyczna mistyka, która znajduje dalszy ciąg w ostatnich wersach, wiara w zjednoczenie w uniwersum i w czującą naturę, która pojawia się w całym utworze (piasek, bukiet, deszcz, drzewa, śnieg). Potem następuje coda – melancholijne rozważania na temat nieuchronnego; z każdym dniem Oni są sobie coraz bardziej obcy. Ale to przecież żaden dramat, taka jest natura czasu, że i On i Ona i Oni za chwilę staną się na krótko wspomnieniem, a potem nicością, czas jak śnieg Ich przykryje, jeszcze słychać śpiew i…
jesteś, a więc musisz minąć, miniesz, a więc to jest piękne.
PS 1.
Do dziś nie za bardzo rozumiałem, czemu u licha czas miałby być zjawiskiem tego samego rodzaju, jak wymiary przestrzeni. Co to u licha za hybryda ta czasoprzestrzeń? Rozmyślając nad ostatnimi słowami „Jeżeli chcesz” zdałem sobie sprawę, że czas nie może biec bez choć skrawka przestrzeni, jest to w ogóle nie do pomyślenia. I z drugiej strony: przestrzeń musi trwać, musi być, a skoro jest i trwa, to znaczy, że nie jest możliwa bez czasu. Wiem, że to strasznie amatorskie i fizycy by mnie wyśmiali, ale mam przynajmniej swoje własne wytłumaczenie, tak jak ludy pierwotne tłumaczyły sobie skąd się biorą pioruny. I tego mogę się trzymać w wirowaniu czasoprzestrzeni.
PS 2.
Oczywiście moje rozważania nad „Jeżeli chcesz” należy wziąć w nawias sztuki, biorąc pod uwagę to, że miłość nie istnieje, a jest jedynie kulturowym usprawiedliwieniem wypracowanej (przypadkowo?) w toku rozwoju cywilizacyjnego monogamii.